Z pamiętniczka skryby. Część 5 – Uncjała, czyli o pożytkach płynących z wiedzy o żelazkach.
Po Bożym Narodzeniu, przeżywając jeszcze pierwszą pracę zaliczeniową mojego kaligraficznego przedszkola, zapisałem się na kolejny kurs. Tym razem tematem była uncjała – scriptura uncialis, używana od IV do X wieku (lub jeśli liczyć uncjałę grecką to od III wieku). Niejako cofnąłem się więc w czasie (karolina jest późniejszym krojem), wracając do swojej pierwszej miłości, czyli „celtyckich literek”.
Zasadniczo celtyckie to raczej są ogamy, ale miłośnikom pomrocznych dziejów, celtofilom, folkowcom, fanom fantasy i innym dziwakom najbardziej znana jest właśnie iroszkocka, bardzo charakterystyczna odmiana uncjały, znana ze słynnej „The Book of Kells”. Zresztą – jak byliście w jakimś irlandzkim pubie albo mieliście w ręku płytę z muzyką celtycką czy choćby nawiązującą klimatem – to istnieje duża szansa, że widzieliście tę odmianę uncjały.
Do muzeum jechałem nastawiony co najmniej pozytywnie i mniej zestresowany niż za pierwszym razem. Mistrzyni była znana, stalówka też jakby bardziej przyjazna, papier jakiś taki mniej szorstki, ręce mniej drżące. Jednymi słowy – jechałem jako stary wyjadacz.
Anioł Stróż stwierdził, że jedzie ze mną. Wiadomo, służbowo, choć sądzę, że trochę też z ciekawości. Chyba ciekawi go, co motywuje ludzi do sięgania po archaiczne techniki w dobie superkomputerów. Otulił się zimowymi skrzydłami, wciąż ciepłymi ale już lekko poszarzałymi, ja naciągnąłem mocniej na uszy czapkę i pojechaliśmy na zajęcia.
Wypadł autobus i trochę się spóźniłem. W czasie gdy ja otrzepywałem się ze śniegu Anioł zerknął do sali i uśmiechnął się tym rodzajem uśmiechu, którego nie cierpię. Wszedłem do sali z przepraszającą miną i… Sala była pusta. Przy jednym ze stołów siedziała zrezygnowana Mistrzyni, która jak na zawodowca przystało nie traciła czasu na bezczynne siedzenie, tylko coś tam sobie kaligrafowała. Prawdopodobnie było to przesłanie, jakaś złota myśl adresowana do nieobecnych kursantów, np. vanitas vanitatum, et omnia vanitas. Oczywiście równie dobrze mógł być to także misterny plan tortur oraz ranking najlepszych miejsc do zakopania ciał, ale przyjąłem wersję optymistyczną.
Na zajęcia nie dość, ze zapisało się mało osób, to jeszcze nikt nie przyszedł. Na szczęście okazało się, że problemy komunikacyjne dotyczyły wszystkich i w końcu towarzystwo jednak dotarło. Oczywiście jako Stary Wyluzowany Wyjadacz na luziku rozłożyłem sobie przybory, wygodnie rozsiadłem na krześle i czekałem aż sala się zapełni. W odwecie Mistrzyni rozłożyła kartki do ćwiczeń, tusz, piórka no i oczywiście wzorniki liter.
Eeee, banał, to takie karolinowe wersaliki, tylko trochę szersze. Anioł swoim zwyczajem przysiadł na parapecie i przyglądał się z uwagą rozwojowi wydarzeń. Nawet nie musiał się fatygować, by mnie pacnąć skrzydłem. Po krótkiej chwili pacałem się sam.
Na dzień dobry – skośna stalówka zamiast prostej, za to z małą blaszką – zbiorniczkiem na tusz. Ostatecznie pisze się tym wygodnie, ale zanim opanowałem narzędzie, minęło chyba z pół godziny. Kolejny kopniak – kąt pisania. Człowiek tu ileś tygodni pisze wygodnie, trzymając piórko po ludzku – 45 stopni, a tu nagle pach! – i zamiast 45 mamy 20. Niby nic, ale ręką zaczyna powoli przyjmować dosyć dziwna pozycję. To jest i tak nic w porównaniu np. do Copperplate, do którego niezbędna jest interwencja chirurga w celu przestawienia stawów o 180 stopni (lub odpowiednia obsadka…), ale i tak trochę niewygodnie.
Na koniec trzeci strzał – „kwadratowe litery”. A ściślej wpisujące się raczej w kwadrat niż w prostokąt, dużo szersze niż karolina. Litery „O” są niemal idealnymi kołami. Jeżeli praktycznie przez całe życie piszemy raczej wąskim i zwykle pochyłym pismem, to pisanie prostych, szerokich liter jest wyzwaniem.
Kurs wyglądał podobnie jak poprzedni, nie będę się więc rozwodził na kolejnymi zajęciami. Rozgrzewka w postaci łuków i pionów, potem nieśmiertelne „C” i pozostałe konstrukcyjnie pochodne litery. Tym razem jednak mieliśmy niepowtarzalną okazję niemalże indywidualnych lekcji. Było nas raptem czworo, więc Mistrzyni mogła każdemu dosłownie patrzeć na ręce, co z jednej strony było bezcenne (aż sobie pomyślałem, że trzeba będzie dopłacać!), z drugiej trochę stresujące. W każdym razie z punktu widzenia uczącego się sytuacja, gdy mamy nauczyciela niemalże dla tylko siebie – rzecz bezcenna.
Aniołowi też to pasowało, stwierdził, że w takiej sytuacji nie ma tu nic do roboty i gdzieś polazł. Może zwiedza muzeum i ogląda inne anioły, szukając inspiracji na nowy sezon. Rzeczywiście, zbyt wiele nie miał, dostatecznie mocno sam się umartwiałem, ale w sumie nie było źle, no może oprócz tego, że tak średnio mi się podobał ten akurat ten wzór uncjały. Właśnie, ktoś mnie ostatnio pytał, dlaczego to, co widać na moich ćwiczenia jest różne od tego, co znalazła np. na Wikipedii czy w jakiejś książce? Który wzór jest prawidłowy? Odpowiadam – wszystkie. To, czego się dziś uczymy, to wzory kopiowane z dawnych manuskryptów. W zależności od kaligrafa który sporządzał księgę czy dokument pismo ma swój własny charakter, przy jednoczesnym zachowaniu ogólnych cech kroju pisma z danego czasu. Zobaczcie np. na literę „D”, obojętnie, czy skryba wolał litery bardziej „faliste”, z łukami i bardziej ozdobne, czy proste z delikatnymi wykończeniami – konstrukcyjnie będzie to ta sama litera.
Nasza Mistrzyni lub te bardziej proste odmiany i takich nas też uczy. I oczywiście błędy które robimy powoduję powiększanie kaligraficzne menażerii. Pojawiły się więc oczywiście nowe „zwierzątka” i artefakty. Do znanych z Karoliny kaczuszek i brzuszków dołączyły dzięcioły, bociany oraz żelazko. Dzięcioły i bociany podobnie jak kaczuszki raczej nie powinny pojawiać się w naszym tekście. Zupełną nowością było żelazko. Znajomości konstrukcji żelazka niezbędna jest podczas pisania literki „A”. Serio! W sumie niby nie ma co wyjaśniać, żelazko jakie jest, każdy widzi. Czasem jednak trudno, mając przed oczami wyobraźni nowoczesne, ergonomiczne i „dizajnerskie” modele, znaleźć jakieś sensowne podobieństwo. Dla wszystkich, którzy trafią akurat na ten wzór uncjały lub usłyszą, że brzuszek od „A” ma wyglądać jak żelazko, przedstawiam obok bezcenną pomoc naukową.
Hmmm… Tak sobie właśnie pomyślałem, że skoro żelazko ma duszę, to analogicznie litera także, czyż nie? W tym coś musi być, jakiś mistyczny odwieczny związek pisma i prasowania, sięgający czasów pradawnych bogów. Któż to wie.
Tak naprawdę to mimo, iż tradycyjnie niezbyt mi szło z pionami i nie zawsze okrągłymi łukami, stresująca okazała się dopiero informacja o pracy finalnej. Tym razem, nie był to czerpany papier ani jakaś szkolna imitacja pergaminu, ale najprawdziwszy pergamin, czyli odpowiednio wyprawiona skóra.
Rzecz raczej nie do kupienia w pierwszym lepszym sklepie i droga, kawałeczek koziego pergaminu formatu A6 kosztuje około 20 zł. Możecie powiedzieć, że dwie dychy to niewiele, ale przypominam, że A6 to wielkość pocztówki mniej więcej. Materiał szlachetny, więc człowiek się stresuje jak ma na czymś takim pisać, zwłaszcza, jak sobie uświadomi, że ten kawałek pergaminu jakiś czas temu radośnie biegał po łące.
Oczywiście błąd na pergaminie da się poprawić, i to dużo wygodniej niż na papierze – po prostu się go wyskrobuje. Jeżeli spojrzycie na stare obrazy, ryciny czy miniatury na manuskryptach, to skryba zwykle jest tak przedstawiany z piórem w jednej ręce, a z nożem w drugiej, ewentualnie leżącym gdzieś obok. Oczywiście taka poprawka nie jest tak prosta jak użycie gumki do mazania, ale da się zrobić.
O ile jednak błąd możemy względnie łatwo naprawić, to jeszcze łatwiej możemy go zrobić. Pergamin jest bardzo śliski, zupełnie inaczej przyjmuje atrament, który praktycznie nie wsiąka tylko wysycha. Bardzo łatwo go rozmazać a najmniejsza ilość tłuszczu, choćby z naszej dłoni, powoduje, że praktycznie nie da się pisać w danym miejscu. Oczywiście na wszystko jest rada – ręce trzeba myć, podkładać kartkę czy papierowy ręcznik a naszym najlepszym kumplem przy pracy z pergaminem jest drobny papier ścierny.
Jak się pisze na pergaminie? Jest to tworzywo trudne, przynajmniej dla mnie, początkującego skryby, ale bardzo, bardzo przyjemne. Piszę się po nim świetnie, choć trzeba się przyzwyczaić. Przedstawiając obrazowo różnicę między papierem (szczególnie czerpanym) a pergaminem – wyobraź sobie, że jeździsz na łyżwach po papierze ściernym albo po betonie. I nagle wjeżdżasz na lodowisko. Taki, przynajmniej dla mnie jest pergamin.
Pozostało wybrać odpowiedni cytat. Ostatnio przesadziłem i niemalże nie zdążyłem, trzeba było wybrać coś w miarę krótkiego. Wizytówki nie chciałem, biblijny cytat miałem ostatnio. Tak sobie pomyślałem, że skoro mam prawdziwy pergamin, który w dobrych warunkach przetrwa wieki, to może by coś ponadczasowego? Róbmy wielkie i małe rzeczy, układajmy o nich pieśni, piszmy wiersze. Jak nasze czytniki padną z braku prądu albo z powodu burzy na słońcu, papier się rozpadnie, a pergaminy zjedzą głodne szczury – zawsze możemy może jeszcze wyśpiewać chwałę dawnych dni czy wyrecytować wiersz dla ukochanej. Wszak jak napisał Owidiusz, pieśń jest nieśmiertelna. Carmina morte carent.
Anioł tymczasem wrócił i z zadowoleniem pokiwał z głową – „No, tym razem zdążyłeś. I co dalej? Spróbujesz gotyku?”. Ano – zdążyłem. Ale czy spróbuję… No sam nie wiem. Jakieś to takie… Jak ogłoszenie z czasów okupacji… I takie kanciaste, tyle pionów, nieczytelne, upchane i w ogóle… Daj mi trochę czasu.
„W porządku, rozumiem” – powiedział Anioł. Po czym zapisał mnie na kurs.
PS A może ktoś ma niepotrzebne żelazko na duszę albo inne „nieelektryczne” i nie wie, co z nim zrobić, to mogę się zaopiekować jakby co… 😉
2 Responses to Z pamiętniczka skryby. Część 5 – Uncjała, czyli o pożytkach płynących z wiedzy o żelazkach.