Z pamiętniczka skryby. Część 1 – Jak dostałem w pysk.

piorkoLubię tak zwane „dawne czasy”. Co prawda dla moich młodszych kolegów oznacz to lata 80. a czasem nawet 90., ale mam na myśli dzieje zdecydowanie odleglejsze. Powiedzmy, że od budowy Biskupina po zdobycie Berlina. Jak dawne czasy, to i dawne obyczaje, sztuka, kuchnia, życie codziennie i oczywiście pismo.

Nic nie ma takiego klimatu, jak starodawne, fantazyjnie opisane mapy, przecudnie iluminowane* pergaminy czy królewskie dekrety, dodatkowo ozdobione przepięknymi woskowymi pieczęciami. Od razu mamy przed oczami zgarbionych mnichów z klasztornego skryptorium  z „Imienia róży”,  tajemnicze manuskrypty Templariuszy z Indiany Jonesa czy mapę, która zaprowadziła Bilba Bagginsa wraz z krasnoludami do Samotnej Góry.

Mając głowę nabitą takimi obrazami zapałałem miłością do szlachetnej sztuki kaligrafii. Zgromadziwszy  odpowiednie przybory i pomoce naukowe  zacząłem coś tam bazgrać. Cały mokry i blady, niczym młodzieniec po raz pierwszy oglądający nagą dziewczynę, rysowałem „tolkienowskie” literki i po jakimś czasie stwierdziłem, że jest bardzo przyjemne zajęcie. Ludziom podobały się te moje „baśniowe literki”, a ja puchłem z dumy, niczym dziecko chore na świnkę. No to skoro jestem TAAAAKI DOBRY to czemu nie sięgnąć wyżej?

No to sięgnąłem. Po ciut „mądrzejsze” opracowania, zacząłem czytać dyskusje na polskich i zagranicznych forach. Mój anioł stróż bezczelnie stanął za mną, poprawił aureolę i z drwiącym uśmiechem przyglądał się temu, co robię. Kątem oka dostrzegałem, że minę ma coraz bardziej znudzoną, więc już chciałem się odezwać, że chyba to nie dla mnie,  gdy znienacka chlasnął mnie prosto w pysk swoim anielskim skrzydłem. Popatrzył mi głęboko w oczy, sprawdził, czy jestem dostatecznie przytomny by coś do mnie dotarło i powiedział: „A gdybyś tak zamiast stękać „że się nie da”  w końcu ruszył dupsko i zabrał się do roboty? Tak na serio? Znaczy, PORZĄDNIE?”.

Z aniołami nie ma co dyskutować. Nie wiadomo, czy chłop czy baba i jak z nim gadać. Strzeli focha i będzie problem. Nie wiedziałem też, co dokładnie miał na myśli mówiąc „porządnie”, ale uznałem, że skoro to byt wyższy, to będzie gadał jak chłop krowie na rowie i oprze się na tym, co już znam. I wiedział skubany, jak trafić. „Znaczy, PORZĄDNIE” – to zwrot, który wrył mi się w pamięć, niczym dekalog w kamień na Synaju. Kto nie czytał „Znaczy Kapitana” – nie zrozumie, co mam na myśli.

Tak czy siak, zagłębiając się w temat osiągałem powoli ten słodki stan umysłu Sokratesa, który jak to pisuje Platon stwierdził: „Jemu się zdaje, że coś wie, choć nic nie wie, a ja, ja nic nie wiem, tak mi się nawet i nie zdaje”.

By nie popaść w drugą skrajność – nie rzucić wszystkiego w kąt, nie zrobić ze stalówek kompletu  rzutek do darta a na koniec upić się z rozpaczy atramentem, stwierdziłem, że jedyną skuteczną metodą jest powrót do dawnego, zapomnianego układu mistrz-uczeń. Rzecz nie zawsze miła, ale nadzwyczaj skuteczna. O dziwo, po całkiem niedawnej „rewolucji”, gdzie każdemu w szkole i na studiach wciskano „Jesteś świetny, cały świat ci się należy!” ludzie odrobinkę się opamiętują. Po do obrzydliwie roszczeniowym pokoleniu zaczynają pojawiać się pojedyncze osobniki, które ponownie mają w sobie tę minimalną, ale niezbędną dozę pokory. W każdym widać jakieś światełko w tunelu i mam nadzieję, że to nie pociąg.

No tak, tylko skąd tu wziąć mistrza? Oczywiście, pierwsze podejście – porażka. Jeżeli gdziekolwiek dzieje się coś ciekawego a jednocześnie niszowego, to albo nie tam, gdzie mieszkam, albo dowiaduję się, że już było i się nie załapałem. Naturalnie tak było i w tym przypadku. Kursy, a właściwie nie kursy tylko wręcz szkoła kaligrafii – Kraków, do tego właśnie kończy się pierwszy semestr. Pomijam, że z Poznania to trochę daleko (aczkolwiek wiem, że są uczniowie ze Szczecina …), to za wysokie progi jak na moje nogi. Nie na tym etapie no i cenowo – na razie odpada. Przeglądam inne oferty, jest! Poznań! Kurs w jednej z ambitniejszych księgarni. A nie, był… Szlag by trafił. No nic, może w przyszły rok coś będzie.

Póki co, spokorniawszy zacząłem sobie znowu ćwiczyć, tym razem już PORZĄDNIE (a w każdym razie  tak mi się wydawało…), od czas do czasu robiąc kontrolne uniki przed anielim skrzydłem. Miałem wrażenie, że go to najwyraźniej bawi, w końcu jednak dał spokój i gdzieś sobie poszedł.  W międzyczasie przedziwny zbieg wydarzeń sprawił, że chyba pchnięty bożym palcem (choć może był to zwykły kopniak…) pomyślałem, że w sumie upierdliwa, ale i oczyszczająca umysł sztuka pisania archaicznym piórkiem może pomóc mojej koleżance w okiełznaniu paru problemów. I chyba pomogło, ba, wygląda na to, że się nawet spodobało! Do tego stopnia, że kupiła własny komplet do kaligrafii a w międzyczasie tak gorliwie ćwiczyła, że anioł nawet nie musiał mnie szturchać z wyrzutem, wstyd mi było bez tego. I wtedy…

Jeeeeest! Okazało się, że kursy kaligrafii prowadzi Muzeum Narodowe w Poznaniu. Trzy zajęcia po trzy godziny. Finansowo byłem akurat w dołku, ale stwierdziłem co tam, najwyżej obejdę się bez kolacji. Na wszelki wypadek od razu zapłaciłem, żeby się nie rozmyślić. Niedługo później zadzwonił telefon, ktoś potrzebował „pierwszej pomocy informatycznej”. I to z tych potrzebujących, co płacą, a nie mówią, że postawią flaszkę. Miło. Przestałem martwić się o kolację ale tym bardziej nie mogłem się już wykręcić.

Nie rozbolała mnie głowa ani brzuch, nie wypadło żadne spotkanie, autobusy jeździły punktualnie, nie wyłączyli prądu ani nie było gradobicia. I tak, po długich kombinacjach, wczoraj poszedłem na pierwszą w swoim życiu lekcję kaligrafii.

Przed drzwiami, z założonymi rękami stał sobie mój anioł stróż, tradycyjnie z głupim uśmiechem. Zacząłem nawet podejrzewać, że to on pozował do Mony Lisy. Na sobie miał koszulkę z logiem siłowni „Samson” i hasłem „Przypakuj w skrzydło!”. Nie wróżyło to nic dobrego, ale cóż…  W sumie nawet poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu gdy go mijałem, więc może nie będzie tak źle?

No dobrze. Wchodzę.

 

1 Responses to Z pamiętniczka skryby. Część 1 – Jak dostałem w pysk.

Tagi