Z pamiętniczka skryby. Część 3 – libacja u bilba

libacja-u-bilbaNa drugie zajęcia jechałem sam. Anioł coś wymijająco stwierdził, że sam sobie poradzę, wierzy we mnie i tak dalej. A w ogóle to idzie poćwiczyć do „Samsona”, bo coś go ostatnio za bardzo znosi przy silniejszym wietrze. Podejrzane. Coś kręci. Ale dobrze, pojadę bez niego.

Tym razem wziąłem odpowiednią teczkę, zapakowałem piórko (wybornie nadaje się do tego etui na szczoteczkę do zębów). W teczce – praca domowa. W sumie nic szczególnego – ot, wszystkie literki które przerobiliśmy.

Pisać, pisać, ćwiczyć, ćwiczyć…  Rzędy tych samych liter w końcu robią się nudne. Nie chciałem sam próbować innych – już parę razy zdawało mi się, że wiem, jak prowadzić stalówkę. Za to  całkiem ciekawe byłoby  pisanie całych słów, trudne o tyle, że literek do wykorzystania miałem niewiele. Zacząłem więc pisać głupoty w stylu tytułowej „libacji u bilba”  (z małej litery, bo dużego B jeszcze nie umiem). Za to pozwoliłem sobie na ułańską fantazję i przerobienie l na ł. Na resztę tej specyficznej twórczości literackiej miłościwie spuśćmy zasłonę milczenia, ale samą zabawę polecam.

Przyszedł czas skonfrontowania moich nieudolnych prób narysowania naprawdę pionowej „elki” czy ładnych łuków z oczekiwaniami Mistrzyni. Trochę się spóźniłem, jednak nie da się późnym piątkowym popołudniem przejechać przez rozkopany Poznań w 30 minut. Na szczęście terminatorzy spowiadali się jeszcze z kaligraficznych grzechów. Słuchając jednym uchem co nie wyszło innym, analizowałem swoje liniuszki. Z każdym słowem Mistrzyni zerkałem coraz częściej w kierunku wciąż jeszcze otwartych drzwi do sali. Nie. Jak polec, to z honorem, niech się za mnie rodzina nie wstydzi. Zostaję.

Mistrzyni w końcu dotarła do mnie i zaczęła uważnie studiować liniuszki. Coś sobie mruczała pod nosem, trochę jak lekarz który zaraz powie, że w zasadzie nic ci nie jest, ale lepiej, jakbyś dla przyzwyczajenia codziennie robił okłady z ziemi. Ostatecznie nie wypadło specjalnie źle. Ku mojemu zaskoczeniu zresztą. Dalej muszę pracować nad pionami i równą kreską,  ale na ostatniej karcie o dziwo był jakiś postęp. Chyba kupię ruskiego szampana z tej okazji. Tak poważnie, to niema co świętować, bo oznacza to ni mniej ni więcej, że trzeba ćwiczyć jeszcze więcej i pisać, pisać, pisać.

Tu mała dygresja – zachęcam wszystkich do nauki kaligrafii, to przezacna rzecz i szlachetna sztuka,  wywołująca dodatkowo nieustający podziw wśród znajomych. Nie ma jednak nic za darmo. Najdroższa stalówka nie zastąpi ćwiczeń. Moja ulubiona broszurka dla początkujących scenarzystów nie bez powodu nosi tytuł: Alchemia scenariusza filmowego, czyli nieznośny ból dupy”. W przypadku kaligrafii jest podobnie. Jeżeli jako hobby wybrałeś kaligrafię, to na początku czeka cię ból nie tylko tej niewymownej części, ale i nadgarstka, szyi, krzyża oraz innych, losowo wybranych części ciała. Jak tak się nie czujesz, to znaczy, że a) jesteś niesamowicie utalentowany z natury, b) za mało ćwiczyłeś, c) jesteś martwy.

Z biegiem czasu jest na szczęście coraz lepiej, człowiek się nie spina, przestaje wydrapywać dziury w papierze, kark nie sztywnieje a pisanie zaczyna sprawiać radość i daje odprężenie. Nie jestem jeszcze na tym etapie, ale zmiany widzę. Delikatniej trzymam obsadkę, ku radości żony siedzę prosto gdy piszę (normalnie się garbię okrutnie). Byle się nie poddać i nie zniechęcić.

Tym razem było nas mniej, nadciągający huragan Ksawery dał się wszystkim we znaki, ale wszyscy terminatorzy ku zadowoleniu Mistrzyni palili się do ćwiczeń. Do roboty, pióra w dłoń!

eE jest ciekawe. Specyficzne, bardziej figlarne od innych liter. Rubaszne, jeżeli wręcz nie wyuzdane. Może to przez ten wyciągnięty języczek? Co najmniej jakby rumiane dziewczę w ciasno zasznurowanym gorsecie zalotnie wołało „Ej, panie poeto, zaśpiewasz mi coś!” do przechodzącego Jaskra.

mnDla odmiany m i n to są grzeczne i poukładane niczym panienki z dobrych domów na przedwojennej pensji dla dziewcząt. Były co prawda pewne rozbieżności jeśli chodzi o interpretację co to znaczy „lekko zaokrąglone”, ale ogólnie poszło bezboleśnie. Zachęciło to Mistrzynię do błyskawicznego przejścia do litery k. Na szczęście nasza nauczycielka jest osobą stateczną i opanowaną, dzięki czemu nie usłyszeliśmy tryumfalnego „Ha! I tu was mam!”.

kK to takie niby znajome i oczywiste, trochę jak a tylko w drugą stroną i z laseczką. Oczywiście wraca, przynajmniej u mnie, stary problem – czyli rysowanie pionowych linii. Tuż obok czają się brzuszek i nóżka. Żadna nadwaga nie jest tolerowana, brzuszek ma być nie za tłusty i pod właściwym kątem, nóżka zgrabna jak u kasztanki Marszałka i prosta. Dobrze, ale teraz weź to człowieku zmieść pomiędzy liniami!

Dla chwili oddechu przerobiliśmy całkiem sympatyczne p. Co prawda też ma pionowe kreski, ale po ćwiczeniach z k jako tako nam szło. Trochę kombinacji było z połączeniem dolnej kreski z łukiem brzuszka, ale odpowiednio pouczeni daliśmy w końcu radę. Ręka jednak się uczy.

rR które zaczęliśmy dosłownie chwilkę później było jak gorące cappuccino w chłodny wiosenny poranek. Lekkie, aromatyczne, ledwie smagnięte stalówką. Brakowało tylko pianki. Za to s

sS jest w sumie niebrzydkie. Jednak w swojej urodzie podstępne i po pachnącym włoską kawą r niczym łyk absyntu. Owszem, może i ma urok zielonej wróżki, ale jej opanowanie to łzy, gorycz i wyrywanie włosów z głowy z okrzykiem „Dlaczego mi nie wychodzi!!!”. W sumie, to nawet tak trochę wyglądam, jakbyb dużo tego s ćwiczył. W każdym razie jest to doskonałe wytłumaczenie.

vwNa koniec jedna z najbardziej eleganckich liter – v. Subtelne łuki i delikatne wykończenia przywodzą na myśl szacowną damę, popijającą popołudniową herbatę, albo złoty inicjał na aksamitnym pudełku luksusowej bielizny. Dwie litery v dają nam nie mniej eleganckie w. Przynajmniej eleganckie powinno wyjść, bo narysowanie dwóch identycznych, równoległych kresek jest nie mniejszym wyzwaniem iż narysowanie kreski pionowej.

Koniec na dziś! Chyba tym razem lepiej nam szło, ponieważ Mistrzyni kazała nam w domu samodzielnie poćwiczyć z oraz t. Wyzwanie przyjęte, zobaczymy, co z tego wyjdzie, a póki co – czas wracać do domu!

Choć w czasie przerwy wpadł na chwilę święty Mikołaj zostawiając pysznego, czekoladowo-orzechowego cukierka, wciąż jednak zaskakująca była nieobecność anioła. Gdy wychodziliśmy z muzeum, dotarła do mnie przebiegłość skrzydlatego przyjaciela. No kto jak kto, ale on, jeśli chodzi o pogodę musiał mieć wiadomości z pierwszej ręki. Na zewnątrz wszystko było bialusieńkie. Ksawery dopiero się rozpędzał, a śnieg i tak już w zasadzie padał poziomo. Dochodząc do skrzyżowania zastanawiałem się, czy aby na pewno jestem we właściwym miejscu. „Znosi mnie przy wietrze…”. Też mi coś. Pogadamy w domu, mam nadzieję, że choć pomyślał o ciepłej herbacie.

Tagi