Ogólne
Nowy nabytek do hobbickiej kuchni!
Wszyscy czekają na drugą część „Kaletki dla Violetki”, ale musicie jeszcze przez chwilę uzbroić się w cierpliwość. Musiałem dokupić oświetlenie, żebyście cokolwiek widzieli na filmie, no i – dopiero zaczynam urlop i będę mógł spokojnie pracować. Pamiętajcie, że muszę jednocześnie filmować i pracować ze skórą, co wcale nie będzie proste.
Żebyście się nie nudzili oraz dlatego, że w międzyczasie nadeszła długo oczekiwana przesyłka, zrobiłem film (tym razem krótki…) o najnowszym nabytku do mojej hobbickiej kuchni. Marzyłem o tym przefajnym naczyniu od dawna, ale z różnych powodów nie mogłem swojego marzenia zrealizować. Głównie dlatego, że nikt tego w Polsce ani nie produkował, ani nie sprowadzał. Aż tu nagle…
Jeżeli chcecie się dowiedzieć, co udało mi się kupić, zapraszam do obejrzenia filmu na YouTube. Oczywiście będę wdzięczny za komentarze, „łapki w górę” i subskrypcję kanału.
Podpowiem, że w opisie filmu znajdziecie link, to tak na wypadek, gdyby ktoś chciał sobie uzupełnić wyposażenie kuchni. 😉
Kaletka dla Violetki cz. 1
Moje pierwsza „vlogowa” produkcja o tym, jak zbierałem czarny bez, spotkała się z Waszym życzliwym przyjęciem. Zrobiłem więc następną! Tym razem nie jest to film o kulinariach, a o pracach ręcznych. Jak wiadomo hobbici mieli zręczne palce i trudnili się przeróżnymi rzemiosłami (z wyjątkiem szewstwa oczywiście!). Dlaczego więc nie spróbować?
Postanowiłem więc popracować trochę ze skórą, ale żeby miało to jakiś sens, postawiłem sobie zadanie: zrobić kaletkę dla żony. A jak wiadomo, skoro dla żony, to musi być jeżeli nie perfekcyjne (co jest w zasadzie niemożliwe), to najdoskonalsze, jakie jesteśmy w stanie wykonać.
Cóż to takiego kaletka? Jest to rodzaj małej torebki lub sakwy noszonej na pasie. Współcześnie możecie tego typu torebki zobaczyć np. u sprzedawców na straganach, u rowerzystów, a dawniej u cinkciarzy. Pewną odmianą kaletki są tzw. nerki, ale one są połączone na stałe z pasem.
Oczywiście nie chcę żonie podarować czegoś takiego, broń Boże! Choć z drugiej strony istnieją nowoczesne, często ekskluzywne formy tej torebki, często od znanych domów mody. Mówimy jednak o czym innym.
Pisząc „kaletka” mam na myśli jej dawną, średniowieczną (przyjmijmy umownie…) formę, jaka spodobała się Violce podczas wizyty w osadzie wikingów na Wolinie.
Wygląda to mniej więcej tak:
Oczywiście wersji jest mnóstwo, niektóre bardzo ozdobne, z okuciami, malowane itp. Jeżeli Was temat zainteresował, proponuję w Google wyszukać „medieval viking belt pouch” albo „belt bag”. Niektórzy robią naprawdę cudeńka!
Nie wiem jeszcze sam, co mi z tego wyjdzie, przede mną wiele pracy. Muszę zrobić projekt, zastanowić się nad ewentualnymi zdobieniami, wykończeniem no i ostatecznie to wszystko uszyć!
A potem najtrudniejszy egzamin – „odbiór techniczny” i opinia żony. Oj, a nie chcielibyście, by była np. kontrolerem jakości w Waszej firmie… 😈
Chciałbym, byście towarzyszyli mi w tej przygodzie! Zapraszam więc na pierwszą część filmu, w której opowiem jakie narzędzia zgromadziłem by wykonać tę pracę. Będę wdzięczny za wszelkie opinie i komentarze, zarówno tutaj, jak i pod filmem. Oraz, co oczywiste, za „łapki w górę” na YouTube, subskrypcję kanału i udostępnianie znajomym.
Miłego oglądania!
Biały czarny bez.
Ostatnio robiłem syrop z młodych pędów sosny, a tym razem w końcu zabrałem się do zrobienia syropu z hyćki, jak Wielkopolsce nazywają dziki bez czarny, który tak po prawdzie, to najpierw jest biały. Podobnie jak czarne jagody które są czerwone, gdy są jeszcze zielone.
Postanowiłem też zacząć kręcić filmy o moim hobbitowaniu! Nie nazwę tego jeszcze vlogiem, ale przy Waszej życzliwości, kto wie, może będą następne!
W mojej hobbickiej kuchni, chcąc dorównać słynnej spiżarni Bagginsów, przygotowywałem już różne smakołyki. Robiłem sery, wędliny, pierniki, lembasy (no dobra, w sumie to bardziej kram…), piwo imbirowe, piwo „zwykłe” oraz cydr. W tym roku postanowiłem wziąć na tapet dziki, czarny bez i spróbować zrobić syrop z jego kwiatów i o tym jest ten wpis. Jak komuś nie chce się czytać, to zapraszam od razu na koniec, gdzie znajdziecie film.
Woda Entów – robię syrop z pędów sosny!
Jakże zaniedbałem bloga! Ostatni wpis z zeszłego roku… Dla usprawiedliwienia dodam, że w zeszłym roku trochę się działo, walczyłem ze zdrowiem (a może raczej: o zdrowie), poważnie zabrałem się za obsadki do kaligrafii itd. i generalnie rzeczy ulotne wrzucałem tam, gdzie ich miejsce, czyli na Facebooka. W tym roku mam nadzieję, że będzie lepiej. Czas wrócić do hobbickiej kuchni, spiżarni i apteczki. Dziś zabrałem się za syrop sosnowy.
Do wyprodukowania syropu sosnowego skłoniły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze wpis mojej ziołowej muzy – Klaudyny Hebdy z Ziołowego Zakątka (obecnie pod adresem https://klaudynahebda.pl/). Druga rzecz – to nalewka na młodych pędach sosny, którą poczęstował mnie mój kolega (dzięki Wojtas!). Co prawda po otwarciu butelki zastanawiałem się, czy aby nie dał mi rozcieńczalnika do farby olejnej, ale w smaku okazało się cudowne. Jestem pewien, że Woda Entów miała coś wspólnego z tym specyfikiem.
Zasadniczo nalewek nie mogę pić (ogólnie – alkoholu), więc postanowiłem zrobić syrop. Przepis jest banalny: młode pędy sosny zasypujemy cukrem w słoiku i czekamy około miesiąca. Po tym czasie rozlewamy do butelek. Przepis jest prosty nie będę mnożył bytów przytaczając go tu (internet jest ich pełen), gorąco jednak zachęcam do zapoznania się z wpisem Klaudyny (https://klaudynahebda.pl/syrop-z-sosny/) w którym nie tylko przeczytacie dokładny przepis, ale i parę rad, dzięki którym nie zostaniecie leśnymi szkodnikami i nie narazicie się na słuszny gniew Pasterzy Drzew.
W tym roku szczęśliwie udało mi się nie przeoczyć terminu, gdy sosna wypuszcza młody pędy i są one odpowiedniej długości. Choć mam na działce całkiem solidne sosny, z dachu altany jestem w stanie jeszcze sięgnąć do gałęzi. Szczęśliwie solidna burza trochę spłukała drzewa z miejskiego pyłu. Mój syrop nie będzie jakiś specjalnie „eko”, ale myślę, że jego zdrowotne właściwości pochodzące od olejków i żywic będą większe, niż szkodliwość metali ciężkich z poznańskiego smogu. Zresztą… Jak mnie jeszcze nie zabiła marchewka z giełdy ogrodniczej to to też raczej nie.
Do roboty! Więc hop, na dach! Mam lęk wysokości. Wejdę na drzewo, mogę chodzić po górach itp. Ale płaski dach bez poręczy to tak, wiecie… No, nie bardzo. Nawet jak jest na wysokości raptem dwóch metrów. Ale z lekkim ściskiem poniżej pasa udało mi się nazbierać pędów na dwa słoiki. Czytaj dalej
Light box – budujemy podświetlarkę.
Po niemal rocznej przerwie obiecany dawno, dawno wpis o tym, jak z stary monitor LCD przerobić na całkiem wygodną podświetlarkę, zwaną też czasem z angielska light boxem.
Co to w ogóle jest light box i do czego służy? Kiedy chcemy skopiować jakiś rysunek (jak to się dawniej mówiło – „odkalkować”), nakładamy na niego jakiś półprzezroczysty papier – np. kalkę techniczną albo papier śniadaniowy i ołówkiem obrysowujemy prześwitujące przez papier kontury. Oczywiście przy zwykłym oświetleniu niewiele widać, o wiele wygodniej jest, jeżeli rysunek jest podświetlony od spodu. Najprostsza metoda – przyłożyć obrazek do okiennej szyby w słoneczny dzień, ale jest to oczywiście niewygodne.
By ułatwić sobie pracę wymyślono podświetlarkę. Jest to prostu skrzynka, wewnątrz której umieszczono źródło światła, przykryta od góry plastikową lub szklaną matową płytą. W Internecie znajdziecie setki zdjęć takich konstrukcji, ich wykonanie nie jest trudne. W skrajnych wypadkach wystarcza zwykła, plastikowa, biała tacka którą położymy na kolanach albo na przykład na grubych książkach. Pod spodem ustawimy zwykłą lampkę albo nawet zwykłą latarkę. Czytaj dalej
Walijski – żywy język elfów
Podczas poznańskiego Pyrkonu w 2012 roku sfilmowałem prelekcję o języku walijskim „Walijski – żywy język elfów / Cymraeg – iaith fyw yr ellyllon”. Po niewielkiej obróbce zamieściłem na Youtube i od tej pory Arek „Eryr” Lechocki i Agnieszka „Ayame” Zajączkowska, z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu uczą i bawią „kolejne pokolenia” miłośników celtyckich klimatów oraz oczywiście fanów J.R.R. Tolkiena 😉
Nie mam pojęcia, dlaczego do tej pory nie wrzuciłem na bloga tego wideo. Chyba tradycyjnie odłożyłem „na później” i oczywiście zapomniałem. Najwyższy czas naprawić to karygodne zaniedbanie. Jeżeli więc chcesz się upewnić, czy możesz publicznie powiedzieć „Radek dyma super”, poprosić ekspedientkę w sklepie o bara-bara, co ma na myśli Walijczyk, gdy zwraca się do ciebie per „moron”, koniecznie musisz obejrzeć to wideo.
Coffret de Calligraphie
Niedawno przeszukując Internet w poszukiwaniu jakiś ciekawych kałamarzy znalazłem na jednym z serwisów aukcyjnych zestaw do kaligrafii. Nawiasem mówiąc – opisany jako „kałamarz”. Zdjęcia były kiepskie, ja już dosyć dawno wyleczyłem się z kupna wszelkich „zestawów”. Sprzedawca nie bardzo potrafił coś na jego temat powiedzieć, oprócz tego, że był to nietrafiony prezent kupiony w Hiszpanii i nieużywany.
Nie mogłem w żaden sposób znaleźć informacji o tym pudełku. Ani na Ebay, ani na Amazonie, ani na francuskich czy włoskich aukcjach, ani w sklepach plastycznych. Na pewno nie był to antyk, raczej jakiś komplet dla początkujących z wyższej półki. Ale spodobało mi się samo pudełko i stwierdziłem, że zaryzykuję i mimo, że obiecywałem sobie, że „więcej nie kupię żadnych kaligraficznych gadżetów” – zalicytowałem.
Po paru dniach listonosz przyniósł paczkę. W środku było drewniane pudełko 30x19x6 cm z napisem Coffret de Calligraphie, zawierające pięć słoiczków z atramentami, 12 stalówek różnych typów, obsadkę oraz porcelanowe naczynie z czymś wyglądającym jak mała szczotka czy pędzel do golenia. Parę słów o poszczególnych elementach.
EDIT: 03 lutego 2022: Dosłownie parę dni temu dowiedziałem się więcej o tym kuferku! W 2004 roku wykonał go Raymond Thevenard (https://www.facebook.com/profile.php?id=100075971423487) we Francji, w miejscowości Montchanin.
Krótka rzecz o miłowaniu (historii języka polskiego…)
Wpis o budowie podświetlarki (podobnie jako o tabliczkach woskowych i innych rzeczach które obiecałem dawno temu) „się robi”, ale jakoś już tradycyjnie nie mogę go dokończyć. Za to dziś relacja na gorąco z krótkiego spotkania ze studentami z Koła Miłośników Historii Języka Polskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Przeglądając fejsbukowy śmietnik znalazłem takie oto zaproszenie na 25 listopada: „Jeśli chcesz zajrzeć w notatki średniowiecznego studenta i dowiedzieć się, czego i jak musiał się uczyć; jeśli chcesz przeczytać piosenki, które podśpiewywał od czasu do czasu; jeśli chcesz spróbować rozwiązać staropolską zagadkę i wziąć udział w losowaniu atrakcyjnych nagród – odwiedź nasze stoisko!”. Skoro ktoś tak zachęca, na obrazku widzę pióra i butelki z atramentem, a w dodatku droga powrotna do domu wiedzie tuż obok – grzechem byłoby nie skorzystać!
Pomóż uruchomić kuźnię!
Dawno, dawno temu, gdy przeżywałem swoją przygodę z Wolną Kompanią marzył mi się własny warsztat. W sumie nawet nie miałem zbyt sprecyzowanych planów jaki. Tak mi się wszystko podobało, że chciałem robić wszystko, i rzeczy ze skóry, i czerpać papier, i „pisać jak w średniowieczu”, i bić monety i – nade wszystko – spróbować swych sił przy kowadle.
Życie pisze jednak swoje scenariusze i co prawda część tych pomysłów zrealizowałem (szczególnie tych nie wymagających za dużo miejsca…), ale niestety kuźnia pozostała poza zasięgiem. Pomijając finanse, dziś na takie zabawy nie pozwoli mi niestety zdrowie. Trochę szkoda, ale co tam. Skoro ja za bardzo nie mogę, to warto pomóc innym! Niedawno prezentowałem Wam film z inscenizacji Eddy Poetyckiej. Podobało się? Z tego co wiem, to bardzo. To teraz macie szansę na coś więcej, niż „lajk” na fejsie. Marcin Białecki z Aurea Tempora oraz wielu innych fascynatów wieków średnich chcą odtworzyć i uruchomić średniowieczną kuźnię w Rezerwacie Archeologicznym Gród w Grzybowie, małym grodzisku niedaleko Wrześni. Kuźnie udało się z sukcesem odtworzyć, pozostaje już „tylko” jej wyposażenie.
Jeżeli lubicie takie klimaty, chcielibyście w przyszłości spróbować zmierzyć się z młotem i kowadłem (a będzie taka możliwość!) a dzieciom pokazać żywą lekcję historii zamiast prezentacji na tablecie, odżałujcie parę złotych i wspomóżcie tę inicjatywę na „Polak potrafi”. Dla Was to tylko tyle, co wizyta w Macku albo grill z piwkiem, więc nie dajcie się prosić! Wam nie ubędzie, a pomożecie zachować dziedzictwo naszych ojców dla tych, którzy przyjdą po nas. Dobra, koniec nudzenia, oddaję głos grzybowskiej załodze. Poczytajcie, obejrzyjcie filmy, przejedźcie się do Grzybowa! A potem wesprzyjcie projekt! Wszystkie informacje znajdziesz na https://polakpotrafi.pl/projekt/wykuj-z-nami-kuznie
Mój blog nie ma wielu fanów, ale mam nadzieję, że choć troszkę pomogę. Jeżeli to możliwe, przekazujecie więc dalej!
Robimy piwo imbirowe!
Żar wylewa się z nieba niczym surówka z hutniczego pieca. Pić się chce. Jedni sięgają po colę, inni o piwo, jeszcze inni różnego rodzaju herbaty. A po co sięgnęliby hobbici podczas upalnego lata w Shire?
Pod „Zielonym Smokiem” z pewnością delektowaliby się wybornym piwem podanym przez śliczną Różyczkę Cotton. Może raczyliby się cydrem? Kto wie. Ale jestem niemal pewien, że w ciągu dnia dla orzeźwienia sięgnęliby niesamowity napój, jakim jest piwo imbirowe. Jestem niemal pewien, że to hobbicki wynalazek, bo jacy inni miłośnicy dobrego jadła i napitku by to wymyślili? No bo przecież nie elfowie, oni to raczej „Karmi” albo coś w tym stylu 😉
Jak wiadomo z hobbickich dokumentów niewiele przetrwało i w zawierusze wieków przepis zaginął. Jednakże jakieś wspomnienia musiały zostać, bo imbirowy napój został ponownie odkryty w Anglii w połowie XVIII wieku i stał się znany na całym świecie. Piją go wszyscy. Dorośli, dzieci, nawet kobiety w ciąży! Serio! Ogromne wary zdrowotne no i smakowe powodują, że polecam je z czystym sumieniem każdemu. No chyba, że ktoś nie cierpi imbiru. Czytaj dalej